to bardzo ciężkie i niewdzięczne zajęcie. Ale zacznę od początku. Gaga regularnie straszy mnie powrotem Małgosi z urlopu macierzyńskiego i ostrego egzaminu z tego, co miałyśmy zadane "do domu". Ja, niestety, nie jestem zbyt systematyczna. Tfu, lenię się po ptrostu.
Czasem tylko powiczymy i przypomnimy sobie rzeczy, które znamy. Może podniesiemy poprzeczkę przez zwiększenie odległości przy zmianie pozycji.... Z rzeczy nowych - same "niepotrzebne" - a to przyniesienie kapci na dzień dobry (jakoś trzeba sobie radzic ze skakaniem na powitanie), a to "do łazienki", trochę kontroli nad instynktem łowieckim (spacery ze szczurką). Wszystko, by odsunąc od nas widmo aportu. Ale dziś sięgnełam po straszny drewniany przyrząd. Założenie: sukcesem będzie podjęcie aportu z ziemi i oddanie mi do ręki na "puśc". Pozycja na razie obojętna. Na początku sucz był tak nakręcony, że wyrwał mi aport z ręki i odbiegł z nim na środek pokoju. No dobra, zobaczymy, czy kapcie się do czegoś przydały. Rzuciłam "przynieś" i wskazałam aport. Sucz przyniósł. Pochwaliłam, pokiziałam. Ale to nie było to, bo zabrała mi aport z ręki i z nim zwiała.
Drugie podejście: coś na kształt "odkurzenia" wiedzy. Suka na siad, ja podaję aport (podgryza franca, ale nic to), ona go oddaje po 3 sek. nie zmieniając pozycji. OK, kliknięta 2 x. To przechodzimy do sedna sprawy. Odsuwam się o krok, kładę aport i.........czekam. A gnojek wstaje (niestety), ale aport w dziób, pół kroku do mojej ręki (nie uciekła poobgryzac!!!!!!) i zamiast go wypuścic spokojnie poczekała na moje puśc. Ucieszyłam się jak głupia, pies zaliczył jackpota............. i teraz po zabawie śpi sobie grzecznie. No cóż, zniweczyła moje plany szkoleniowe na dziś dokumentnie 